Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 164.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wiczem i ze mną do Judy, mówił Dobek śmieléj. My goli w pole nie pociągniemy, ludzie nasi ani oręża ani okrycia nie mają, darmo nie da nikt...
Namiestnik namyślał się długo, ręce obie po obu stronach szerokiego brzucha sparł na ławie, dyszał i dumał nad odpowiedzią.
Przechodzącemu chłopcu kazał sobie przynieść kubek kwasu, wypił go, otarł usta, milczał i nie odpowiadał. Dobek czekał cierpliwie.
Zapatrzywszy się na wały i szopy naprzeciw stojące, Magnus zdawał się już zapominać o prośbie, aż Dobek ośmielił się ją ponowić
— Miłościwy panie, dla królewicza choć to uczynić się godzi! pojedziecie z nami!
Namiestnik milczał ustami tylko poruszając dziwnie, jakby przeżuwał; za trzecią razą zagadnięty uparcie, popatrzał na natręta, podniósł się, rozprostował i rzekł.
— A cóż? muszę!!
Na jutrzejszy ranek zapowiedziane były odwiedziny u Natana. Marko dowiedziawszy się o tém, nalegał mocno aby do orszaku mógł należéć, królewicz byłby się zgodził na to, ale namiestnik odmówił twardo.
Sobiejucha pogniewał się mocno.
— Przeklęty wieprz — rzekł Dobkowi — pozbawia mnie podarku! żydy zazwyczaj mają i czeladź i wszystkich obdarowywać, cośby się okroiło.