Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 191.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w głowach zawieruszy, żołnierz na czczo nic nie wart. Dopiéro się bić będą, aż strach.
Wybijemy do nogi!
Królewicz radę znajdował bardzo rozumną, po ramieniu go klepnął.
— Spodziewacie się zwycięstwa? — zapytał.
— Nie spodziewam się, ale jestem pewny — odparł Marko zmuszając się do uśmiechu, byle nam pomorcy i czechy dotrzymywały kroku. Z hukiem, wrzaskiem jak wicher wpadniemy na nich, muszą pierzchnąć...
Zbigniewowi dosyć tego było.
— A, gdybyśmy króla ojca do niewoli wzięli — odezwał się królewicz co z nim czynić będziemy?
— Wasza miłość na zamku go tym osadzicie przystojnie, żeby mu na niczém nie zbywało, niech siedzi i dożywa wieku, do rządów się nie zdał. Przy kościele mu będzie najlepiéj, a wy nam będziecie panowali.
— A z Sieciechem co zrobiemy? — pytał rozochocony pan.
— Tego zetniemy, bo żywić się tak szkodliwego stworzenia nie godzi — mówił śmiało Marko. Ja Waszéj miłości prosić będę o łup po nim, żeby do mnie należał.
— Daję ci go — odparł Zbigniew.
Sobiejucha się pokłonił.
— Może i brat młodszy popadnie się nam w ręce, z tym co? — mówił królewicz.