Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 202.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dniejeli już? — nie dnieje? Czas czy nie?
Ranek był cichy, z góry nie padało nic, msza święta pod dębem odprawiać się miała. Przysposabiano już do niéj wszystko, ołtarz przykrywano, aby gdy król się ukaże, o. Lambert już ubrany, mógł zaraz stanąć u ołtarza. Od samego Wrocławia przez drogę całą król był wielce milczący i smutny, napróżno się starano natchnąć go otuchą lepszą.
Modlił się, przeczucia miał złe i płakał; wstyd mu było iść na dziecko własne. Do ostatniéj chwili czekał azali się ono nie upokorzy i o łaskę prosić nie będzie.
Przybyli potajemnie z Kruszwicy od biskupa posłani i nic nie przywieźli.
Sieciech, który niepostrzeżony pilnował króla, możeby téż był niedopuścił do zgody, pewnym będąc przewagi i zwycięztwa.
Gdy król już się odziewać miał i kożuch mu podawano, wszedł wojewoda do namiotu, ubrany jak prosty człek, szarą na zbroję opończą, aby pana uspokoił.
Drżący modlił się ciągle Władysław, spojrzeli na siebie, Sieciech już zwyciężcy miał postać.
— Niech się Miłość wasza, rzekł z uśmiechem, o bitwę tą nie troszczy. Nigdyśmy dzięki Bogu nie szli na nieprzyjaciela, pewniejsi zwycięztwa. W obozie ich nieład i niedostatek panuje. Ludzie