Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 206.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poznasz, pokażą ludzie — odparł król — ocal go raczéj, nie walcz z nim, nie podnoś nań ręki, dla miłości mej.
Widząc łzy w oczach ojca stojące, Bolko zamilkł i rękę jego pocałował. Nie mówili więcéj, za namiotem odzywały się rogi i ziemia tętniała.
W milczeniu wziąwszy błogosławieństwo ojcowskie, Bolko skoczył na gniadego konia, do którego był nawykły. Kilkunastu z drużyny, młodych, jak on zapalonych do boju, zbrojnych od stóp do głów towarzyszyli mu nie odstępnie.
Ani Wojsław ani żadna siła w świecie, gdy okrzyk bojowy się dał słyszeć, powstrzymać ich i jego nie mogła. Strzedz go już tylko było potrzeba, a odcinać, bo zapamiętały biegł za siebie nie patrząc, choćby się sam jeden miał pozostać.
Zawczasu się w nim burzyło przeciw Zbigniewowi, który ojca niechciał szanować, gdy Bolko go kochał najczulej. Zapowiadał od dawna że gotów go własną ubić ręką, byle mu się nastręczył w boju, odgrażał się nań i zaklinał że mu nie daruje życia. Nie żeby z natury tak okrutnym był, lecz obrażonego ojca pragnął pomścić a w boju rozeznania nie miał, i wstrzymaćby się niepotrafił. Rozkazanie i prośby ojcowskie nie na wiele służyły.
Gdy się już rozstawione pułki ruszyły, król i Sieciech musiał zaraz posłać po Bolka, który się zbytnio naprzód wyrywał. Nakazywano mu