Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 212.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

chcieli ażeby nic żywego nie pozostało na ziemi. Pomorców bijąc ścigali jedni, drudzy osaczonych Czechów żelaza im trzymając na gardle spychali do wody, inni żagwie płonące rzucali na chaty które jeszcze całe stały. Garść zbiegów z Dobkiem na czele, broniła się ze lwiém męztwem, ale z gromady stała się wkrótce kupką, późniéj garścią, wreście za stosem trupów trzymało się ich kilku, trzech: jeden, ostatni.
Płynął cały krwią, chwiał się na nogach, oczy mu zalewała posoka, mieczem konwulsyjnie miotał niewiedząc już nic, aż obalił się i on jak dąb na ciała pobitych braci.
Bolko z drużyną swą, na przedzie był gdzie walczono, zbroję miał potłuczoną oszczepami, hełm pogięty, trzeciego konia pod sobą. Krwi na szatach szerokie stały plamy. Dyszał zmęczony a nie mógł i niechciał odpocząć, dopóki bój słyszał i czuł w koło siebie.
Pod wieczór już straszliwe owe pobojowisko, jedném było smierci łożem. Jeńców nie brał nikt... Całe brzegi jeziora stały okryte trupami ludzi, ścierwem koni, nad któremi stérczały połamane oszczepy i pokruszone pociski. Czeladź obozowa już plądrowała ściągając poobnażane zwłoki ku wodzie, spychając je do Gopła.
Jak zajrzeć było, na zmąconych jeziora, bielały gęściej coraz unoszące się trupy.
Król stał na wzgórzu i oczy zakrywał aby