Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 216.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Niedługo czekali, gdy im je bez oporu naoścież otwarto. Pacholę, które stało w progu drżące, na zapytanie o Zbigniewa, okazało drzwi na prawo.
Skarbimierz wodzem i żołnierzem był dzielnym, człowiekiem zimnym i dumnym, w boju się nie rozgrzewał zbytnio, jękami nie rozczulał. Jakim szedł na walkę, takim powracał; ciało się znużyło tylko, dusza była spokojna. Patrząc na twarz jego niktby nie odgadł zwyciężył czy przegrał; — cieszyć się jawnie ani smucić nie umiał. Kamiennym go zwano, bo i w boju, choćby najsilniéj rannym był, nie stęknął. Obawiał się go żołnierz, ale poszanowanie mieli wszyscy. Okrutnym nie był ani miękkim. Patrzał na śmierć zimném okiem, męczarni niechcąc przyczyniać nikomu.
Izby stały otworem, puste, jedna za drugą. W ostatniéj u ściany na ławie spostrzegł Skarbimierz siedzącego człowieka, nad którym drugi stał z boku z rękami spuszczonemi.
Zbigniew blady, oparty był na łokciu, usta miał zaciśnięte, w oczach wyraz zarazem dziki i strwożony.
Nim Skarbimierz wszedł i mógł doń przemówić, zmierzył go wzrokiem królewicz, jakby chciał nieprzyjaciela poznać i los swój przyszły z niego odgadnąć, — niósł mu śmierć, oślepienie czy życie i łaskę?