Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 219.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

coraz odwagi królewicz. — Bądźcie mi orędownikiem, miłościwy panie, a jeśli nie chcecie więcéj nic uczynić, odnieście słowa te królowi ojcu memu — niewinny jestem.
Skarbimierz popatrzył nań z góry, nie odpowiedział nic i wyszedł z izby powoli. Zbigniew wrócił na siedzenie swe i padł na nie zamyślony. Strażnicy nowi cisnęli się do izby ciekawie. Zahoń więc pobiegł ku drzwiom i zamknął je przed niemi.
Sami zostali we dwu. Zbigniew obejrzał się bojaźliwie, odetchnął, jakby mu wolniéj było i podniósł głowę ku stojącemu Zahoniowi, z wyrazem szyderstwa i złości razem.
— Słyszałeś Zahoń — rzekł po cichu — słyszałeś jak mówiłem do niego? nieprawdaż? mógł pomyśleć i uwierzyć, że jestem niewinny? Dobrze mówiłem. Albo nie było płaczu w głosie i żalu w oczach? Widziałeś?
Chłopak głową skinął.
— Ha! złego jeszcze tak bardzo nie ma nic gdy życie jest! — mówił królewicz. Ci co poginęli głupi byli! Z klasztoru się wyzwoliłem, a w więzieniu wiecznie siedzieć nie będę. Gdyby mi oczy chcieli wykłuć przysłali by zaraz z żelazem człeka... Jeszcze nie ma nic straconego!
Rozśmiał się cicho sam do siebie. Zahoń wylękły stał nieśmiejąc wyrzec słowa.
— Król mi życia nie weźmie — począł po