Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom II 026.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak ci było. — mówił — miłowałem was jak szalony, życiem bym był dał — ale po cóż ono wam, gdy ja u was tyle znaczę, co wióry na śmietnisku.
— Nie — ale tyle co i drudzy.
Zamilkli trochę, Marcik wzdychał ciężko i popijał mało, bo mu kanonik napoju zabronił.
Po chwili Greta poczęła sobie żartować z niego, dopytując jak mu się dziewczęta na Pomorzu podobały, czy wielkopolanki wolał, czy ślązkie — i czy żenić się nie myślał, aby było komu w Wieruszycach gospodarzyć.
— Dajcie wy mi pokój — ofuknął Marcik, — żenić się ja nie myślę, chyba gdy już na koń nie będę mógł siąść, wezmę babę, aby ojcu i matce pomagała.
Greta śmiała się z tego ożenku na starość, a Marcik też jej oddawał tem, że i ona chyba do siwego włosa czekać będzie ze ślubem. Pożartowawszy trochę, gdy zaczęło zmierzchać, Marcik wstał, pożegnał ją i do Hinczy powrócił.
Ten zobaczywszy go bez czapki od Grety wracającego, witając śmiał się i szydził, że znowu popadł w niewolę, na co Marcik ramionami trząsł.
Przy pilnem staraniu księdza Racława rana prędko się bardzo goić zaczęła, i Marcik nie miał już co robić w Krakowie, ale do Grety chodzić