nice. Ranek chłodny był i chmurny, ludzie szli pootulani opończami, których kołnierze wysoko sterczały, kobiety w narzuconych na głowę fartuchach i chustach.
Ruch w mieście, w początku mały, wzrastał z każdą chwilą, otwierały się wrota, dziewczęta biegły do studzien po wodę, psy wychodziły w ulice wietrząc co na nich w czasie niebytności ich się działo, i nogi przeciągając skurczone.
Miasto w tej szarej mgle poranka wcale różnie wyglądało niż w nocy. To co światło księżyca i mroki czyniły wielkiem i pięknem, występowało w nagiej rzeczywistości, szare, smętne, odrapane i pospolite. Na ścianach domostw widać było opadającą glinę i tynki, płoty świeciły dziurami i łataniną, wysokie dachy pokazywały szczerby, które w nich czas i słota porobiły.
Kościoły ze swemi rusztowaniami, które nocą piętrzyły się wspaniale, zmalały teraz i widać było jak im wiele brakło do ukończenia.
Nie było ani jednego prawie, któryby już się mógł rozebrać z przystawionych doń ogromnych sztandarów i powiązanych do nich desek. Teraz robotników na nich nie było, czekały na przyszłą wiosnę...
Przy świetle dziennem śmieciska i kałuże w ulicach, pierwsze wystąpiły, gdzieniegdzie powymaszczane kamieniami, chrustem i deskami, pokazały się kładki pod domostwy i cała sieć
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 117.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.