Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kraków za Łoktka tom I 128.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cierpliwości! — powtórzył Kanclerz. — Tym czasem nie macie nic lepszego do roboty, jak niemców znajomych namawiać, aby prędzej bramy miasta otworzyli.
— Szołdry te właśnie pierwszemi być nie chcą — odezwał się Marcik. — Ja do nich na różne sposoby się cisnę i namawiam.. ale ostrożni są.
— Czechy im przecie też nie bardzo do smaku?
— Ale naszego małego panka gorzej jeszcze się boją — ciągnął Marcik. — A może i słuszność mają.. wiatr dobry, bo on ich też nie miłuje bardzo — swoich woli.
Tak rozmowa się skończyła, bo Kanclerz po pergaminy swe sięgnął, a Marcik wziął to za znak, aby precz szedł. Pożegnał się i wysunął.
Godzina była w owe czasy obiadowa, choć ranna, bo jadano zawczasu. Marcik nierad długo marł głodem, na koniu w Łowczej jadąc wytrząsłszy się — myślał gdzieby się pożywił.
Spojrzał w górę na niebo chmurne, chcąc lepiej poznać dnia porę. Ruch też miejski pomógł mu do oznaczenia jej.
Ciągnęły na targ ku rynkom wozy wieśniacze, szli piesi worki dźwigając na plecach — oskakiwali ich przekupnie i przekupki, nie dając się do nich docisnąć ludowi, rwąc i szarpiąc.
Około kramów i jatek, których okiennice już pootwierane, stały sparte na kołkach, gromadzili się ranni goście, dobijając o chleb świeżo pie-