Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Krzyżacy 1410 tom II 077.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Córka — potwierdziła żona.
Schütz się nieco skłonił z lekka, ale mu coś tak na sercu ciężyło, że nawet ta osobliwsza przygoda nie mogła go ani zdziwić, ani w nim obudzić ciekawości. Westchnąwszy siadł za stół, ręce obie złożył i twarz w nie zanurzył. Żona położyła mu dłoń na ramieniu łagodnie, usiłując go rozbudzić. Nic to nie pomogło, dumał... a gdy dłonie w końcu rozwarł, postrzegły kobiety po męzkiéj twarzy płynące cicho dwie strugi łez, których nie ukrywał.
— Niewiasty — zawołał — zbierajcie dopóki czas, co droższego macie, żegnajcie dom spokojny. Nieprzyjaciel idzie, zamku bronić potrzeba... miasto-by mu za przytułek służyło, a tego nie możemy ocalić. Sam jutro pod własny dom podłożę pochodnię, niech z dymem idzie Bogu na chwałę.
Burmistrzowa krzyknęła z boleścią wielką. Gizella poczęła płakać. Ofka stała i patrzała na Schütza, który łzy już ocierał.
— Nie ma czasu na lamenta! zbierać co można, na zamek musimy wszyscy. Żywa dusza nie pozostanie w mieście, gruz i popioły znajdą, niech się niemi karmią. Bogu na chwałę mienie nasze.
— Jakto? ratusz! kościół, miasto całe!
— Wszystko — powtórzył Schütz — czas