Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Krzyżacy 1410 tom II 112.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Zniżył głos, pokłonił się śpiesznie i odpowiedzi nie czekając, oddalił się.
Dienheim zamyślił się; ciekawość go niezmierna paliła i już tylko czekał, prędko-li się popołudniowéj godziny dobije. Ledwie słońce wschodziło! Dzień wydać mu się musiał długim do nieskończoności.
Ks. Jan domagał się u Brochockiego, aby go odpuścił, chciał iść pieszo; ale dowódzca go wstrzymywał, raz, że duchownego miéć pragnął, powtóre, iż mu starca samego puszczać żal było. Ściągał więc, namawiając by czekał, aliści wiadomości jakiéj i języka nie dostaną.
Brochocki dowodził z pewném do prawdy podobieństwem, iż dziewczę szalone wmieszawszy się nieostrożnie w tłum walczący, poledz w nim musiało.
Dzień upłynął dosyć nudnie, bo na zamku nie było co robić. Opatrywano broń w arsenale, która była cała dla knechtów przeznaczoną, bo nic paradniejszego w zbrojowni nie zostało. Tę więc rozdawał pan Andrzéj między swych ludzi, którzy lżéj byli zbrojni.
Dienheim zażądał pozwolenia, aby mógł choć miasteczko obejrzéć, a że słowo był dał, Brochocki nie bronił.