Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 014.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu, oprócz mdłego głosu dzwonka, który powoływał na pacierze braci, nic więcéj słychać nie było. Niekiedy wiatr jesienny przerzynał ciężkie powietrze, wilgocią przesiąkłe, i, cisnąc się między wąskie ścian przesmyki, urągał szyderskim głosem nakazanemu milczeniu.
W kaplicy, przed któréj ołtarzem paliła się ze stropu zwieszona lampa, słabo oświecająca ściany, okryte napisami i chorągwiami grobowemi, — niewielu pobożniejszych rycerzy zeszło się leniwo na wieczorną modlitwę.
Kapelan w kapie stał u stopni ołtarza i modlił się szybko, półgłosem, jakby z obowiązku, senny i roztargniony. Stojący w swych ławkach rzeźbionych starsi bracia, którzy więcéj się ściągnęli dla przykładu i z powinności niż przez nabożeństwo, w modlitwie nie okazywali wielkiéj gorliwości i zapału.
Niektórzy z nich, ponachylani ku sobie, szeptali; inni, ze złożonymi na piersiach rękoma, zdawali się z rezygnacyą znudzoną wyczekiwać końca. Jeden sparł się o stalle i, zadumany, z zamkniętymi powiekami, drzémał, czy usypiał.
W mroku kaplicznéj głębi trudno było rozpoznać tych, co się u drzwi zgromadzili, zwołani dzwonkiem, nie przywiązując wielkiego znaczenia do nabożeństwa.
Światło lampy drgało fantastycznie na bronzach i złoceniach obrazów, sprzętów i na fręzlach chorągwi. Płomyk jéj, poruszany falą powietrzną, skakał promykami jak żywa jakaś istota, sięgając daléj, rzucając się na boki, na przemiany odkrywając twarze i obrazy, lub topiąc je w mroku. On tu był jedyném czémś, życiem i wolą obdarzonym. Wszystko zresztą spało, nieme i zdrętwiałe.
W końcu ławy rzeźbionéj, wśród tego posępnego szeregu płaszczów białych i sukni czarnych, jedna tylko postać wybitniejsza zwracała na siebie oczy. Lampa właśnie rzuciła wiązkę światła na twarz jej, występującą wyraziście na tle mroków, które ją otaczały.
Było to męzkie oblicze człowieka, już życiem zahartowanego, z którego lata zrobiły bronzową maskę, napiętnowaną rysy mnogiemi, jakby hieroglifami, które przeszłość wypisała na niéj — nieczytelnemi i tajemniczemi.
Odkryte, wyniosłe czoło, fałdowały grube marszczki, ciemnymi pasy przerzynając je na kilka części.
Takież same fałdy głębokie zorały zejście się brwi czarnych, bujnych, rozrosłych, osłaniających parę oczu, ukrytych głęboko pod wystającą kością czołową, a świecących w oprawie kształtnéj, która niegdyś piękność ich podnosić musiała. Dziś i tu marszczki się zbiegały, a poniżéj nielitościwie krajały policzki i ust otoczenie. Wąsy i broda, ciemne jeszcze, już gdzieniegdzie srebrnemi włosy były posypane.
Blask lampy, silne rzucając cienie, uwydatniał rysy téj twarzy, jakby dłutem energiczném wykutéj.
Wyraz jéj był posępny, surowy, dumny a spokojny jakąś siłą wewnętrzną. Zwykły strój zakonników-rycerzy leżał na szerokich ramionach i piersiach,