Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 022.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

idącym ku drzwiom postępując zwolna, ukradkiem popatrzał na chłopca, wciąż stojącego przy łóżku, ruszył ramionami i wyszedł.
Chory, gdy się drzwi zamknęły, padł natychmiast na łoże i ręce na kolana oparłszy, oczy zakrywszy, zadumał się tak znowu, jak przed przyjściem tych, co go badali.
Lampka, pryskając, paliła się bladym płomykiem, który to się nieco do góry podnosił, to w glinianą miseczkę opadał, gdzie knot był zanurzony.
Kroki oddalających się niedługo słychać było; ucichło znowu wszystko w grobowém milczeniu. Zdala skrzypnięto drzwiami parę razy i infirmeria jakby spała już, czy wymarła — nic się nie poruszało.
Chory nie kładł się, choć godzina wyznaczona do spoczynku dawno już była przeszła. Niekiedy podnosił głowę, przysłuchiwał się, to twarz rękoma osłaniał i jak pół-senny, siedział w obojętném odrętwieniu.
Lampka coraz się głębiéj dopalała. Ledwie dosłyszane drzwi skrzypnięcie w pierwszéj izbie, która celę poprzedzała, rozbudziło osłupiałego. Ciche jakieś, ostrożne kroki zbliżały się ku progowi; drzwi się poruszyły powoli i, płaszczem otulona, postać jakaś wsunęła się do celi.
Jerzy czekać na nią musiał, bo z łóżka powstał, i twarz mu się ożywiła: trochę czucia, błysk radości ją oświecił.
Stojący w progu był chłopakiem tychże lat, albo mało co młodszym. Twarz pospolitą miał, niepiękną, ale łagodną, a w téj chwili wyrazem serdecznego współczucia uśmiechniętą. Krótko ostrzyżony włos, suknia z grubéj tkaniny, liche skórznie na nogach, same rysy i budowa krępa a niezgrabna, kazały się domyślać w nim prostego knechta.
W porównaniu z chorym, którego twarz miała w sobie coś pańskiego i odznaczała się prawie niewieścim wdziękiem, krwią jakąś wyszlachetnioną, wchodzący wyglądał gburowato, na pachołka. Dobroć tylko, na twarzy się malująca, czyniła tę brzydotę miłą, rysy grube i nieforemne oświetlała.
Chory, zobaczywszy go, uśmiechnął się. Gość zbliżał się z nieśmiałością, poszanowaniem i troskliwością wielką, na palcach, ostrożnie.
— A co! — zapytał po cichu — nie lepiéj wam?
Pytanie zadał w złéj niemieckiéj mowie, przeciągłym obcym akcentem.
Chory głową potrząsnął, usiadł na łóżku i przybyłemu wskazał ławę, bo innego siedzenia nie było. Ten umieścił się na różku jéj, a raczéj uczepił tylko.
— Mów-że ty mi — rzekł, marszcząc się, chory — mów mi o tém, o czém wczoraj rozpowiadałeś. Ja, sam zostawszy, gdy myślę a myślę, coraz więcéj przypominam sobie. Tak! ta mowa wasza, któréj ty mi kilka słów powiedziałeś, była mi znana w dzieciństwie. Jedno twoje słowo wydobyło ze mnie jakby utopionych i przysypanych dużo. Oni mi powiadają, że sierotą z Niemiec mnie przywieźli, ale kłamią. Dzieckiem słyszałem tę mowę, mówiłem nią; litewska to mowa, i ja Litwinem być muszę... tak, jak ty!