U nóg leżał kij gruby, a przy nim worek szary.
Odpoczywający pod wierzbą, na wszystkie strony rzucając oczyma, zobaczył i niewiastę, co go pierwsza postrzegła, i człowieka, co się teraz zbliżał ku niemu. Nie nastraszyło go to wcale.
Kulił się i do wierzby przytulat[1], jak do matki. Zwinąwszy się w kłąb, palce w zanadrze pochował, głowę wsunął w ramiona, i patrzał na zbliżającego się obojętnie.
Za wychodzącym z numy gospodarzem wprędce na próg się i pies żółty z sierścią najeżoną wysunął. Stanął, pociągnął powietrza i szczeknął, zaburczał, zawahał się, aż począł za panem iść, coraz żywiéj, jakby mu pilno bronić go było.
Lecz im daléj, tém się na nim sierść bardziéj nastrzępiać zaczęła, oczy wystąpiły z czaszki, wargi obnażyły zęby.
Gospodarz na psa się obejrzał i pałkę ścisnął mocniéj w ręce, bo psy czują nieprzyjaciela.
Lecz miałże-by to być wróg? Na Litwina wyglądał, a choć mu się nieprzyjaźnie zdał stawić nadchodzący, nie myślał się zabezpieczać, nie okazał ochoty ani do zaczepki, ani do obrony.
O kilka kroków od wierzby pan i pies stanęli. Pan się podparł na pałce, pies siadł, podniósł łeb i zawył.
Zły to był znak.
Siedzący na ziemi poruszył się, ręce dobył z ukrycia, nogi wysunął i wstał. Człek był gruby, mały, stęporowaty, silny, ale nie straszny.
— Któż ty? co tu robisz? — zapytał Pilleńczyk.
Podróżny rozśmiał się naprzód dobrodusznie.
— Toć widzicie! trzebaż pytać? — odparł wesoło. — Swalgon jestem biedny; na to zeszło nam, że i takim, jak ja, gdyby żebrakom i nędzarzom, włóczyć się potrzeba...
Niemcy nam dużo ziemi i ludzi zabrali. Wurszajtom i Swalgonom, choć umierać z głodu, robić niéma co. Gdzie się święty dąb ostał, to tam koło niego naszych, jak mrowia, i z ofiar pożywienia nie starczy. Bodaj Perkunas wytłukł tych, co nas uciskają!
Pies, słysząc ten głos, wyć nie ustawał, aż wieśniak musiał, zwróciwszy się ku niemu, groźnym ruchem nakazać milczenie.
Sam on nie wiedział, co Swalgonowi odpowiedziéć.
Wprawdzie i dawniéj takich wróżbitów, guślarzy i kapłanów najemnych włóczyło się dosyć po świecie, od numy do numy, od osady do osady. Przyjmowano ich gościnnie, a zawsze coś się znalazło do pobłogosławienia, do oczyszczenia, odczynienia i porady. Teraz włóczęgów podobnych widywano częściéj, bo dużo dębów i świętych miejsc nie stało; rozproszeni byli, więc i nie tak im już po chatach byli radzi, gdy raz w raz zachodzili.
— A zkąd? — spytał chłop po namyśle.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – przytulał.