Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 054.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Podróżny byłby się może zatrzymał dla lepszego obejrzenia po zamku, lecz dworak mu nie dał stać i za sobą pociągnął.
Budynek z bierwion sosnowych, długi, nizki, u wałów stał, zakryty niemi, a po-nad dachami jego z dymników i z pomiędzy dranic, któremi był kryty, dym się dobywał...
U rogu jego widać było kręcące się baby w białych zawiciach na głowach i dziewczęta z kosami na plecach... Na progu, w boki się ująwszy, stała otyła, czerwona, cała bursztynami obwieszona, kobieta już niemłoda.
Przypatrywała się Swalgonowi.
— Matuś, — odezwał się do niéj dworak — oto głodny wróżbita, któregom dla naszéj pani na gościńcu złapał. Dajcie-no mu jeść, dajcie pić, aby się gęba rozwiązała do pieśni i do bajek...
Gospodyni ustąpiła im wejścia i wskazała na prawo.
Tu izbica była ogromna, a w niéj, jak w każdéj, paliło się po środku ognisko. Kamienie dobrane, gładkie, jeden przy drugim, ławą je okalały. Swalgon się trochę w progu zawahał, rzuciwszy okiem wewnątrz.. Ludu siedziało dużo, a był lud osobliwszy... W głębi, pasem swym obrzędowym aż po pachy obwinięty, w sukni, która oszyta była kozią wełną dokoła, z długą brodą, odpoczywał stary Wajdelota... Obok niego siedział z pałkami za pasem, zbrojny, zarosły tak, że mu ledwie koniec nosa i oczy z pośrodka twarzy świeciły, Prusak jakiś barczysty, przygarbiony, skórą połataną z różnych źwierząt od stóp do głów obszyty...
Dwóch starców w kożuchach, z wiankami dębowemi na głowie, coś mieli kapłańskiego w sobie. Ci w ogień patrzyli, nie poruszając się, nie słuchając nic, nie widząc.
Odosobniony, ze związanemi w tył rękoma i kłodą na nogach, leżał przy kamieniach człowiek, o którym powiedziéć nie było można od razu, czy jeńcem, czy winowajcą był... Twarz z kośćmi sterczącemi, skórą żółtą powleczona niemal trupią pośród żywych się zdawała...
Oprócz tych kręciło się kilku chłopców, przesuwało dziewcząt kilka, przynosząc i odnosząc miski i kubki, a nad niemi otyła kobieta, ciągle we drzwiach się ukazując, nadzór trzymała.
Gwar był wielki, dym, zaducha, czuć było jadła różne i wonie dziwne, jałowiec, zioła jakieś, tłuszcz przyskwarzony. Z kątów ciemnych wyrywała się im ptaszkiem piosenka kiedy niekiedy, i, jak przestraszone ptaszę, zapadała nazad do kąta.
Wnijście nieznajomego człowieka zaraz oczy wszystkie zwróciło na niego. Niektórzy się ruszyli bliżéj go oglądać, drudzy wołali na dworaka prowadzącego, zkąd go wziął?...
Swalgon przysiadł, trochę pomieszany, na pierwszym kamieniu niezajętym; a że mu zaraz dziewczyna miskę podała, na towarzysza zdawszy odpowiedzi sam chciwie jeść zaczął.