Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 077.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dza ni zaglądać, ni od niego nic żądać, ani się mieszać do spraw jego nie śmiała.
Nie tylko Siegfried stary tam uczęszczał; przychodzili i inni Krzyżacy i zabawiano się tam wesoło nieraz do późna. Gdy na Zamku rzucanie kości i gra inna, oprócz warcab a szachów, zakazaną była; wiedzieli wszyscy, iż u Gmundy kubki stały jawnie na stolikach i grywano tu zapamiętale. Nie godziło się téż Krzyżakom w towarzystwie niewiast znajdować, a tu ich zawsze było pełno.
Gmunda Lewen miała po dwie i trzy siostrzenice, sprowadzane z Niemiec, które się ukazywały tu i znikały, czeladź kobiecą liczną. A nikt jéj chowania ich nie wzbraniał.
Stara gospodyni nader wyglądała poważnie: twarz miała surową, namarszczoną, usta usznurowane, i uchodziła za bardzo srogo dozierającą dworu swojego. Gdy się czasem w białych krochmalnych czepcach, szeroko rozpiętych nad głową i spadających aż na ramiona, ukazała w progu swojego domu, w sukni czarnéj, bramowanéj galonami, z torebką i kluczami u pasa, mieszczanie przechodzący kłaniali się jéj do ziemi, a mieszczanki przyglądały się strojom ciekawie, rade naśladować, co jéj z Niemiec przysyłano.
W kościele, do którego Gmunda uczęszczała nader gorliwie, miała swój klęcznik obity aksamitem, najbliżéj ku ołtarzowi posunięty, — i gdy do niego szła, wszyscy przed nią ustępowali. A idąc, szeleściała sukniami, dźwięczała łańcuchami i manelami, których zawsze było na niéj pełno.
Wiedzieli mieszczanie, iż przez nią i Siegfrieda na zamku u Mistrza wszystko, co chciała, wyrobić mogli. Potęga jéj już tak była ustaloną, że choć surowsi, jak Bernard, znać jéj nie chcieli i czasem się odzywali o niéj z przekąsem, nic jéj dotąd już za trzeciego Mistrza nadwerężyć nie mogło.
Dwór Gmundy stał w mieście samém, niedaleko nowego kościoła, jednakże tak odosobniony i odparkaniony, a drzewami osłonięty, iż nie łatwo było zbadać, co się w nim działo. Głównemi jego wrotami od ulicy bardzo rzadko kto wchodził, lecz miał dwie furty mniéj widoczne po bokach, które nie próżnowały. Wieczorami, często po obwołaniu gaszenia ognia, u Gmundy świeciło, lecz nikt-by był nie śmiał o to jéj upominać.
Słowem, było to gniazdo uprzywilejowane.
Lat już upłynęło pięć pono od czasu, gdy z wyprawy na Litwę zwycięzkiéj, w któréj, oprócz rzezi straszliwéj, mnóztwo jeńców młodego wieku zabrano, przypędzono do Malborga kilkadziesiąt sierot, przeznaczonych na życie i niewolę.
Byli to, jak mówiono, chłopcy sami i przypisywano to trafowi, że między niemi znalazło się dziesięcioletnie dziewczę — Baniuta, na którém resztki oszarpanego ubrania, delikatna płeć, wstążka złocista we włosy wpleciona, domyślać się kazały dziecka możniejszego rodu.
W początkach, gdy Baniutę odkryto, surowsi starzy Krzyżacy krzyczeli,