Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 112.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

twa się z nimi sprzęgać zaczyna, stoimy już tak, że się i im obojgu oprzemy, i ziemie, dla Stolicy Apostolskiéj a cesarstwa zdobyte, dla nich utrzymamy...
Zwrócił się ku gościom.
— Z waszą łaskawą pomocą — dodał, spoglądając na Ludwika Brandeburga. — Wszystkie kraje chrześcijańskie czują, że nam posiłkować powinny, tak, jak niegdyś szły na krucyaty do Ziemi Świętéj. I tu sprawa Krzyża naszą sprawą.
— Każdy miecz i włócznia, która nam w pomoc przybywa — rzekł Siegfried — znaczy tyle, co darowizna Kościołowi milowéj kraju przestrzeni.
— A kraj to — mówił Hans z Wirnburga — wcale nie do pogardzenia i nie tak niewdzięczny, jak się na pozór wydaje... Ziemia w większéj części żyzna, gdy ją niemiecka socha poruszy... miodu i wosku dostatek, lasy źwierza pełne, rzeki w ryby obfitujące... Zima bywa srogą, to prawda, ale gdzie od wiatrów osłonięta, tam nawet na stokach wino rodzi...
— Hę? — rozśmiał się jeden z Francuzów — w wino wasze nie wierzę wiele, ale ryby i źwierzynę szanuję.
— A jabym wam rad — przerwał Siegfried — dać u obiadu kubek starego miodu, z którym się żaden pigment nie może ważyć..
— Piłem go i bardzo mi smakował — odparł Francuz — ale dla głowy ciężki jest.
— Bo my téż nie lekkie głowy mamy — odezwał się, śmiejąc, stary Siegfried.
Bernard, ciągle stojący na uboczu, niby słuchał, a zdawał się nie słyszéć... Wzrok jego błądził po ścianach.
Coś z jego twarzy poznawszy, Marszałek przysunął się do zadumanego i spytał go:
— Wyście tu jedni czegoś chmurni... żal mi was. Cóż za nowy ciężar wspólny spadł na was jednego? podzielcie go ze mną; krzywda się wam zawsze dzieje, bo nadto ramion nastawiacie.
Bernard brwi coraz bardziéj marszczył.
— Tym razem — odezwał się enigmatycznie — ja nie za nasz Zakon, co by mi pociechą było, pokutuję, ale za grzech własny.
— Grzech? — rozśmiał się Marszałek, niedowierzająco patrząc nań. — Posłuszni jesteście radzie świętéj: poniżacie siebie, abyście byli podwyższeni; ja w grzech, przez was popełniony, nie wierzę.
— Przecież, peccavi! — krótko odrzekł Bernard i zamilkł.
— Obudziliście ciekawość moję — odezwał się, wpatrując weń, Altenburg.
— Ale nie tu miejsce, by ją zaspokoić — rzekł Bernard. — Nie chcę wam wesołéj zatruwać chwili.
Uderzony tonem, jakim wyrazy te wyrzeczone były, Marszałek za rękę pochwycił Bernarda.
— Krótkiém słowem powiedzcie mi, co dla mnie tajemnicą na żaden sposób być nie powinno. Sprawa ważną jest...