Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 123.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.



VIII.



Dolinę w pośród gęstéj puszczy zieloną, któréj środkiem mały strumień przebiegał, otaczały dęby i lipy, graby i leszczyna... Jak wygnanki osamotnione, uwięzione, ściśnięte, dwie czy trzy olbrzymie sosny, świerków para, ciemniejszymi gałęźmi po nad wiosenną zieleń liściastych braci dobywało się do góry... Nagie ich pnie strzelały ku niebiosom, bo żaden konarów, w téj gęstwinie zgłuszonych, nie mógł puścić... Stały świerki i sosny te, jak niewolnice... i tyle miały powietrza i słońca, co nad sobą...
Za to się dobrze działo zwyciężcom, rozrastającym się bujnie; a nigdzie ślad ludzkiéj ręki nie nadwerężył tych panów puszczy, których i burza szanować musiała, bo wkraść się tu nie mogła...
Padało słońce w dolinę, ale do głębin leśnych, gdy się liśćmi okryły, nie zajrzał promień żaden i tajemnic ich nie odsłonił... Jak sklepienia zielone, splątane z sobą i pokrzyżowane, rozpościerały się gałęzie, pod sobą cienie kryjąc i chłody...
U skraju lasu, na małym pagórku, który strumień podmywał i na wiosnę jeden bok odarł z murawy, żółty piasek obnażywszy i glinę, siedział dąb odwieczny, król lasu, ojciec może téj gęstwiny. Wierzchołek jego występował po-nad najwyższe drzewa, a stopy rozpostarte, porozłupywane, grube jak drzewa, wielką przestrzeń zalegały...
Dąb to był jeden, czy trzy z sobą tak zrosłe, że się w jednę olbrzymią zlały bryłę? teraz już rozpoznać nie było podobna... Grubą korę, czy pioruny poryły głęboko, czy wieki tak ulepiły — nikt nie umiał odgadnąć. Rozdoły poobrastały mchy, gdzie niegdzie trawy i kwiecie nawet... Pasożyty te,