Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 161.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Krzyżak westchnął ciężko.
— Z ognia potrzeba było rzucić się w wodę, a tu czatowała dzicz z pałkami i nożami. Uratowało się nas nie wielu, statek spłonął do szczętu.
Wszyscy milczeli pod wrażeniem nowiny, która nadzieje wyprawy niszczyła.
Bernard stał z rękoma na piersiach założonemi, z głową spuszczoną, jak winowajca.
— Cała ta napaść — dodał Hans — nigdy-by ani na myśl nie przyszła Litwie, gdyby nie ten zbieg zdrajca. I gdyby w pierwszéj chwili nie odpowiedź jego niemiecka, mieli-byśmy się byli na baczności, ognia-by rzucić do środka nie mogli. Nie tylko ów wychowanek brata Bernarda, ale dwóch jeszcze odpowiadało, takich jak on zdrajców: Gut Freind! Zuchwalstwo to, którego przykładu nie było!
Spoglądano na przybitego tém oskarżeniem Bernarda, — on milczał. Cudzoziemcy, nie dobrze rozumiejący opowiadanie, tłómaczyć je sobie kazali; rozmawiano wrzawliwie. Słyszéć się dały odgróżki i przekleństwa. Wielki Mistrz z krwią chłodną zdawał się obliczać, co mu teraz czynić wypadało. On jeden najmniéj jakoś brał do serca straty i zawód.
— Klęska to jest — odezwał się wreszcie, zwracając do Marszałka — ale nie do niepowetowania. Statek był-by nam dopomógł wielce, jednakże i bez niego się obejść potrafimy. Niéma godziny do stracenia. Jeżeli ta dzicz spostrzeże, że nas onieśmieliła, odwiodła od wyprawy, stanie się zuchwalszą jeszcze. Musimy całą siłą iść na Pilleny i zniszczyć to gniazdo gadów. Wielu z was zginęło przy statku? — zapytał.
Hans odpowiedział pół głosem. Strata w ludziach, do Zakonu należących, była nieznaczną, a robotników nie wiele ważono.
Brandeburczyk, który słuchał opowiadania z niecierpliwém rozdrażnieniem, wybuchnął teraz.
— Na Boga litościwego! — zawołał — cóż to być może znowu za twierdza tak silna, abyśmy jéj nie potrafili zdobyć? Drewniane kleci? może gdzie niegdzie gliną polepione! Jeżeli rzeka broni z jednéj strony, z drugiéj ląd jest, a my nań wysiądziemy.
Jak oni statek, tak my im tę szatrę spalimy. Nie wielka sztuka bełty obwinąć pakułami, oblać smołą i puścić je na dachy. Zdobędziemy i zniszczymy!
— Musimy tego dokonać — potwierdził Wielki Mistrz — i to rychło, nie dając się im wzmódz w siłę.
— Idźmy zaraz! — poczęli się odzywać Komturowie wszyscy.
Marszałek, usłyszawszy to, spojrzał na nich.
— Nie potrzebuję więc dawać rozkazów; jutrzejszego dnia dosyć będzie na przygotowanie.
Wszyscy się poruszać zaczęli i wychodzić z izby, Wielki Mistrz zwrócił