Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 169.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Głód nam ich da w ręce — mówił Marszałek.
— Tak — odparł Wielki Komtur — lecz jeżeli się nas spodziewali, jak widać z opustoszenia osady, zapasy przysposobić musieli; a wiemy, że ludzie są na małém przestający, głód znosić nawykli, to nas tu trzymać będą tak długo, iż oblężenie zdobyczy nie będzie warte.
Książę Brunświcki i hrabia Namur, którym pilno było rozpocząć i skończyć wojnę, ani słuchać chcieli o ogłodzeniu. Na wały trzeba się, zdaniem ich, drapać było koniecznie, dotrzéć do parkanów i rąbać je a palić.
Wielki Marszałek nazajutrz chciał bełtów zapalonych próbować i rzucania ognia na dachy.
Ciury obozowe, rozdrażnione niepowodzeniem pierwszéj próby, nazajutrz wybierały się z dwu stron przypuścić szturm, który-by siły załogi rozdzielił; nie spodziewano się, aby mogła starczyć na dwa ich oddziały.
Przy wyznaczeniu miejsc na obozowisko, Bernardowi dostało się rozbić namiot z dwoma tylko towarzyszami, najbliżéj stoku pagórka, w dole jakimś, który zdawał się opuszczoną numą, bo kilka kamieni, rzuconych w nim, jakby ognisko dawne znaczyły. Trochę łoziny tu rosło pomiędzy głazami, obok których wozy postawiono i namiot rozbito.
Gdy nadeszła noc, po długiéj biesiadzie, dla gości u Marszałka zastawionéj, wszyscy się do swych stanowisk porozchodzili. Chociaż dotąd dość sobie lekceważono załogę i twierdzę, jednakże na noc straże postawiono. Nie spodziewano się wycieczki, lecz dowierzać nie było można.
Noc była cicha i spokojna; ludzie pochodem a potém wieczerzą znużeni. Godzinę jakąś straże chodziły, ziewając; w końcu, gdzie kto mógł, posiadały, i gdzie kto usiadł, bezpiecznie się pospały. Bernard nie mógł zmrużyć oka, chociaż dwaj jego towarzysze w namiocie chrapali już oddawna. Myślał o czémś smutnie.
Z całego obozu on jeden może czuwał. Milczenie grobowe go otaczało. Słychać tylko było głuche mruczenie rzeki, która u stóp wzgórza o ogromne w niéj leżące rozbijała się głazy.
Wtém, dosyć blisko namiotu, Krzyżak posłyszał stąpanie ostrożne i szept. Straż to być musiała, bo któż inny ważył-by się chodzić po obozie?
Wtém z lekka uchylono opłotek, który wnijście zasłaniał, i Bernard ujrzał stojącą postać ciemną, w głąb’ namiotu zaglądającą. Poruszył się na posłaniu.
Mroki nocne nie dawały mu rozeznać podkradającego się tak do namiotu człowieka. Widział tylko, że krótki mieczyk miał w jednéj ręce. Myśl o nieprzyjaciołach, jakich miał w Zakonie, o jakiéjś zemście, przebiegła mu po głowie. Schwycił za leżący przy sobie oręż i, nie czekając już dłużéj, z odwagą, która go nigdy nie opuszczała, rzucił się tak szybko na usiłującego wtargnąć do namiotu, iż ten cofnąć się nie miał czasu. Brzask słaby nocy wiosennéj z blizka dozwalał rozpoznać rysy...