Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 176.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszysz, ty? rozkazuję ci! Wstawaj!
— Nie wstanę.
Niewieście krew buchnęła do twarzy; mimowolnie ręką uderzyła po mieczu; mowa ta zuchwała, niemiecko jéj i obco brzmiąca, niemal pamięć zatarła na to, że chłopak był synem jéj własnym.
— Mów! — krzyknęła — czegoś się przeciwko matce zbuntował?
Po chwili namysłu, Marger ponuro, groźno wyjąknął:
— Chcę narzeczonéj mojéj; bez niéj ztąd kroku nie stąpię. Zrobili ją Wejdalotką; muszą mnie uczynić Wejdalotą.
Rozśmiał się szydersko.
— Nie pójdę ztąd; albo z nią razem do Pillen, albo... bodaj nazad do Krzyżaków.
Reda stała bezsilna a gniewna. Gdyby nie był dzieckiem jéj, już-by się była pomściła. Przez myśl jéj przeszło związać go kazać i gwałtem uprowadzić; lecz, jakby odgadł to, Marger miecz z za siebie, na ziemi leżący, porwał, z pochew go obnażył i ścisnął w ręku. Twarz mu téż krwią nabiegła.
— Siłą cię wziąć każę! — zawołała.
— Ale martwego chyba! — krzyknął chłopak. — Nie dam się żywym wziąć. Tyś nie matka moja! nie! Gdybyś nią była, dziecku-byś nie odmówiła tego, o co cię pierwszy raz w życiu prosiło.
— Czar mu rzuciła ta bezecna dziewka! — zawołała Reda — bodaj ją spalił ten ogień, którego ma pilnować.
Marger, nie słuchając, poprawił się na siedzeniu, miecz swój opatrzył, plecami się przyparł do szałasu i jakby do obrony gotował.
Redzie gniew i ból niewieście łzy z pod powiek wycisnął.
— Gdybyś nie miał znamienia na szyi, — krzyknęła — i jabym cię za syna nie znała. Psy te niemieckie serce w tobie przemienili. Krew ci swą wleli. Śmierdzisz niemi!
— Więc rzuć mnie tu; — rzekł Jerzy — ja z tobą iść nie chcę; zostanę tu; zginę marnie, a nie pójdę. Kobieta, choćby matka, rozkazywać mi nie będzie.
— A ty dla obcéj wszetecznicy porywasz się na nią? — przerwała Reda, rzucając się w miejscu i miecz cisnąc w ręku.
— Ta mi nie obca! nie! ja z nią głodem marłem, poślubiłem ją i nie dam, choćby Perkunasowi waszemu.
Na tę wzmiankę, lekceważącą Boga, którego dąb i ołtarz stał w pobliżu, ludzie z przestrachem popadali na ziemię; Reda się cofnęła.
Marger urągająco się poglądał; wszystko, co słyszał niegdyś o bałwanach i fałszywych bóztwach, na myśl mu przyszło. Oczy skierował na kloc, który ztąd widać było, i plunął.
Matka już nie wiedziała, co począć.
Szczęściem żadnego z kapłanów nie było w pobliżu.