Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 206.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Ogromnym stosem płonęły one całe, twierdza, domy, szałasy, wszystko. Morze płomieni chłonęło trupy i pożerało konających.
Marszałek, wjeżdżający konno jako zwycięzca, za nim Brandeburczyk, hrabia Namur i cały orszak dostojnych gości, oniemieli, zatrzymali się u progu.
Spoglądali na siebie; oczom własnym wierzyć się im nie chciało. Najdzikszym nawet, co się tu mordować i pastwić gotowali, serce w piersiach uderzyło.
Na żadnych ustach nie znalazło się słowo, by wyrazić podziwienie i zgrozę.
Stali tak w osłupieniu długo, patrząc na stos, na żgliszcza, na trupy, na siebie.
Brat Bernard tylko postąpił kroków parę i pochylił się nad ciałem Margera. Do skrwawionéj piersi, z któréj krew płynęła jeszcze, przyłożył dłoń: martwą i stężałą była. Wargi jego zdawały się szeptać modlitwę.
— Zaprawdę — odezwał się głosem słabym Brandeburczyk — warto było odbyć długą pielgrzymkę i wyprawę przedsięwziąć, aby widok miéć taki, którego do zgonu człowiek nie zapomni.
— Dzicz! dzicz! — trochę szydersko zamruczał hrabia Namur — przecież, gdyby starzy Rzymianie jacy, umrzéć umiała. Heroizm to, jakiego w dziejach nie znam przykładu, godzien, aby go uwieczniła pieśń poety.
Marszałek dumał.
— Widzisz, mości książę — odezwał się — z kim tu Zakon ma do walczenia. Ci, co własnego życia nie żałują, przekładając śmierć nad niewolę, strasznymi są dla nas. Dla tego wy wszyscy pomagać nam powinniście, bo, jakkolwiek potężny Zakon, nie podoła zrozpaczonym.
Stary Siegfried pierwszy odzyskał zupełną swobodę myśli i humor swój zwykły.
— Oszczędzili nam roboty — odezwał się pogardliwie — sami sobie wymierzając sprawiedliwość.
Zsiadł z konia stary i dając innym przykład, za którym jednak nikt nie poszedł, śmiało wkroczył między trupy rozglądając się i uśmiechając.
W progu loszku leżał trup Baniuty, twarzą do góry, z usty otwartemi jak do uśmiechu. Ręką trzymała się za pierś skrwawioną, odemknięte zaszklone oczy patrzały już w światy inne.
Siegfried stanął nad nią.
— Służka pani Gmundy tu także! — odezwał się — na Boga! i ta się tu znalazła. Wychowaniec Bernarda wziął ją z sobą w drogę, aby mu nie tęskno uciekać było.
Szyderstwo to na cmentarzu i żgliszczach nie znalazło odgłosu, czém stary Krzyżak wcale się nie zdawał dotkniętym.
Rozpatrywał się w niedogorzałych trupach, jakby je chciał liczyć.
— Podobno — rzekł — i łupem się tu żadnym nie pożywimy. Nie dosyć,