Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom I.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

Po herbacie i wieczerzy, potrzeba było myśléć o spaniu. Marszałek wyszukał w szufladce klucza na rzemyczku, otworzył drzwi boczne i wyznaczył bliski pokój dla gości. Był to dość obszerny salonik dawniéj, ale opuszczony zupełnie i nie opalany od dawna, napróżno się przymawiano do ognia na kominku, nic to nie pomogło, gospodarz był głuchy, a dosłyszawszy z musu o chłodzie, jął dowodzić wielkich skutków zimna na utrzymanie czerstwości ciała.
Zaczęto słać łóżka na dwóch zbutwiałych czarnym włosieniem pokrytych kanapach. Marszałek chodził po pokoju i zdawał się ciekawie oglądać salonik, jakby go dawno nie widział.
— Mój Boże, rzekł po chwili — Jak to wszystko na świecie nie ubłaganie się niszczy. Napróżno się chowa, oszczędza, w schowaniu zjada rdza, wilgoć, pył; a używając, niszczy używanie, niéma sposobu.