Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom II.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

się tu i owdzie. W ręku trzymał parasol i zesmoloną czapkę; na całą izbę, przed wchodzącym dał się czuć trunek, którego świéżo użyć musiał. Za to śmiał się cały i mimo przerywającéj mu śmiéch czkawki, nie zamykał ust na chwilę,
— A! a! dzień dobry! dzień dobry! O! pracujemy, rzekł podchodząc, zawsze pracujemy! Dobrze! Bez pracy nic — Disce puer!
I stanął przed obrazem w głębokiém zamyśleniu, szukał miejsca, patrzał, milczał, potém nagle wyciągając rękę, jak pewny siebie znawca — zawołał:
— O tu! ręka chybiona.
— Doprawdy! rzekł niespokojnie Leonard.
— Zła, zła! wierz mi, popraw. Już to ja nie tyle pracuję; ale gdybym chciał! Wiém co mogę! No — a cóż począć, kiedy człeka gniecie prześladowanie. Ot — zwalałem się mizernie.
Usiadł.
— A byłem malarzem, artystą!