Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom IV.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.

w kącie, połamane kopyta i prawidła, porozrzucane szczątki dratwy. A co za powietrze! nie nawykłemu w tych wyziewach skór, tłustości, smoły, i ludzkich oddechów — kwadransu wytrzymać nie podobna. Tu jednak pracuje ciągle, śpi kilku ludzi.
Na ich twarzach, już dawno zagasł rumieniec młodości, choć ledwie młodość poczęli. — Wyżółkli, bledzi, z pomarszczonémi oczy, zasmoloną twarzą, potarganémi włosami, w milczeniu przerywaném głupowatemi przekleństwy, siedzą i pracują. Obudzili się ze dniem, nie ustają do nocy, nie mieli czasu zjeść prawie, a który z nich odnosił robotę na miasto, ledwie miał czas do obszarpanego odzienia i wychodzonych pantofli, dorzucić jakiś bezimienny przyodziéwek; głowy i nie myślał nakrywać. Rzadko pieśń i to pieśń prawdziwie miejska, pół rozpustna, pół wesoła, a całkiem pozbawiona uczucia, zabrżmi przy warsztacie. Nie jest to piosnka ludu, tęskna, pełna obrazów i my-