Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom IV.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

oko, inny otwiérając pysk, ukazywał szczękę bez zębów choć nie stary. Czasem głośny tylko śmiéch, wylatywał z tych tajemniczych rozmów na izbę — czasem żądanie piwa lub miodu, czasem, do kroć sto tysięcy bataljonów — przekleństwo z zamachem ręki, co o stół waliła.
— Wy nie idźcie matuniu, rzekł zbliżywszy się Jakób, zostańcie tu, a ja sam zobaczę — Jakób minął miłosną parę zagradzającą drzwi i wszedł do izby, uchylając czapki, ale napróżno patrzał w prawo i w lewo, nie mógł brata wyszukać.
Wypłacając mu się za ciekawe wejrzenia, które rzucał śmiało, wszyscy nie bez pewnéj niespokojności poczęli mu się wzajemnie przyglądać. Niektórzy zamilkli i aż powstawali, sam żyd wyczekawszy chwilę, nie wytrzymał i spytał:
— A co to Aspan szukasz?
— Mego brata, rzekł Jakób.
— A któż to waścin brat? ozwał się