Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom IV.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

— Matusia i wy zawsze na mnie!
— Abo to ty kiedy o mnie pamiętał?
— Co chcecie? każdy sobie — jeszcze by to wy także popracować mogli.
Matka się rozpłakała.
— Ot, i beczycie mi nad uszami, a mnie po kroćset tysięcy tu beki — Ja tego nie lubię. Idźcie sobie, i dajcie mi pokój, u mnie także robota.
I chciał iść na wschody; ale Jakób z nim poszedł razem. Oba wcisnęli się we drzwi, a zaledwie się Dzida ukazał, Żyd porwał się z ballustrady, dwóch ludzi z pod pieca, i szepcząc cóś bardzo żywo, otoczyli go — Jakób się został na boku. Wicek wskazując na niego, nakazał wszystkim milczenie. Mrucząc odszedł gospodarz do żony, dwaj ludzie do pieca. Wicek obrócił się do brata:
— Dajcie bo mi żywy pokój, Kubo, bo cię wypchnę, po coście tu za mną wleźli?
— Nie chcecie pomódz nam?