na głowie i ramionach, Jakób w swéj rzemieślniczéj bez nazwiska odzieży, nareście Wicek, ogromny drab, o śmiałéj zuchwałéj postawie, w sukniach wytartych, butach wykrzywionych, z włosami rozczochranémi, miną opoja, i ulicznika, zézowatém spójrzeniem i złośliwym uśmiéchem.
Napróżno sługa instynktowo ich zapewniał, że pan przyjąć nie może, że czekać będą daremnie — Wicek odpowiedział, siadając na krześle, które pod nim tylko co się nie załamało.
— Musi się widziéć z nami —
Stanisław słysząc hałas w przedpokoju, pokazał się nieostrożnie ze drzwi, a na widok jego wszyscy się razem ku niemu rzucili. Michałowa na czele:
— My do pana, do pana, słudzy nas puszczać niechcą, zawołała — Ja jestem matka Karoliny.
— Cóż z tego? żeś Wcpani jéj matka? spytał zimno, z chmurą na czole Stanisław,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom IV.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.