Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddział II Tom IV.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

gdyby nie pan, slużyłaby dotąd poczciwie, a teraz — ona zginie.
— Cóżem ja winien, że nie umiała się szanować? Nie wymawiam jéj tego, co było wprzód, ale co teraz, czegom był sam świadkiem — Podobał jéj się inny, zostawiam ją z nim — o cóż chodzi?
A Karusia zachodziła się od płaczu.
Stanisław zawinął z niecierpliwością kilka dukatów w papiér i rzucił jéj na kolana.
— Na, masz i idź sobie —
— Ja nie chcę piéniędzy! Ja pana kocham — ja nic nie winna — zawoła Kara.
— Ja nie widziałam tego pana, ón się schował sam, ja nie wiedziałam nawet, że tam był, to Joanna go schowała.
— Dajcie mi pokój! dajcie mi pokój! — krzyczał w rozpaczy Stanisław — koni! koni!
— Konie gotowe! wszystko gotowe!
Staś pochwycił kapelusz, płaszcz narzucił i pędził się do drzwi, ale na drodze klę-