Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddzial II Tom III.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

lepszą granatową kapotę, pas po wiérzchu, ogolony świéżo, zaprzągł siwą klacz do hołoblowego wózka i nie mówiąc gdzie, po mszy świętéj wyjechał.
Nie powrócił aż nazajutrz wieczorem, a że nie było komu klaczy napoić, zaraz zlazłszy, począł ją wyprzęgać, i poszedł za sianem dla niéj.
Ja stałam już przy wózku, tak mi ojca było pilno powitać, zdięłam kilimka, aby go zasłać znowu na ławce pod piecem, gdzie zawsze leżał. — Pocałowałam ojca w rękę, milczał.
— A przywiósł mi tatulo gościńca? spytałam po cichu.
— Oj przywiózł Joasiu przywiózł, i dobrego, choć go teraz nie podobasz może — bo nie do miasteczka to ja, ani na jarmark jeździłem, ale do Pani Starościnéj — a Starościna obiecała cię do garderoby wziąść i kazać uczyć robot i czytania i katechizmu. —