Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddzial II Tom III.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

łam godziny na palcach, a ranki zda się pozrastały z wieczorami, dnia jakby nie było! — Ja wciąż to popłaczę za piecem, to pójdę do ogródka, to przez płot pogadam z Tomkiem, a serce mi jak nożem kraje. Gdzie spojrzę, to płacz bierze. — Ciężko bo ciężko było, rozstawać się ze wszystkiém. — A jak przyszło wyjeżdżać, kiedy już tatulo zaprzągł siwą klacz do wózka i włożył mój węzełek do niego i dał mi matczyną jubkę siną z kotami białémi, i matczyne paciorki z medalikiem Najświętszéj Panny, kiedy mnie pocałowawszy w czoło, kazał siadać, tom się rozbeczała jak dziecko. Ojciec sobie, ludzie sobie i Tyras zawył. Tatulo go po łbie biczyskiem, aż zaskomlał, bo go za serce to wycie schwyciło i przypomniał jak wyło biédne psisko, gdy moją matulę na mogiłki prowadzili. — Co było dzieci i starych sąsiadów we wsi, wszyscy się zgromadzili u nas w podwórku, na ulicy; aby widziéć wy-