siadłam na ławce. Obejrzałam się, nie było nikogo — nikogo. —
— Nie potrzebniem się bała — pomyślałam.
A w tém, dał się słyszéć chód, jam się porwała. Starościc schwytał mnie za suknię — Poczekaj, poczekaj, zawołał, nie potoś tu przyszła, żeby uciekać. Czego się boisz, usiadł na ławce, i począł swoim słodkim głosem, swojém wejrzeniem straszném, czarować mi uszy i porywać za duszę.
Nie będę opowiadać naszych schadzek wieczornych, na ławce pod kasztanem, gdzie całe lato, całą jesień spędziłam prawie szczęśliwa. Mnie się zdawało, że on mnie kochał, a przynajmniéj mówił mi to ciągle, powtarzał, przysięgał; a miał głos tak przekonywający, wejrzenie tak przejmujące.
Napróżno odpowiadałam, że mnie biédnéj, ubogiéj dziewczyny kochać nie może, on Pan, on człowiek innego świata, umiał jakoś
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddzial II Tom III.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.