Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddzial II Tom III.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

ma do niego przychodzę, żeby tylko zyskać na tém, smutne wyznanie, żeś mnie nie poznał. Pomnisz Pan Swiérków, Joasię?
Starościc ze śmiéchem klasnął w dłonie.
— A! a! wyśmienita jesteś! na honor.
Ale któżby cię poznał w tych strojach, takeś mi wyładniała!
To mówiąc zbliżył się do mnie, wziął za ręce i począł znowu patrzéć tym samym wzrokiem bazyliszka. O! terazem się go nie bała, teraz mu była rada — I udałam wesołą, śmielszą, roztropną, udałam rozkochaną — aż się Starościc ożywił, aż przypomniał nasze schadzki pod kasztanem.
Nie prędko wyszłam od niego, ale gdym już była na progu, zmieniłam nagle twarz, wzrok, postawę. — Uderzyłam w dłonie, rozśmiałam się przeciągle, szydersko. —
— Bąć zdrów! bąć zdrów! krzyknęłam mu, i wybiegłam. — Nazajutrz byłam w szpitalu, z którego w pół roku wyszłam dopiéro, ale do niepoznania zestarzała,