Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom I.djvu/023

Ta strona została uwierzytelniona.

wić w sobie i nie wydał się z niémi. Bo on gdy raz powiedział sobie — Nie będę miał przyjaciela, nie powierzę się nikomu; umiał dotrzymać słowa. W całém znaczeniu wyrazu był panem siebie, ani namiętność żadna, ani wypadek niespodziany, nie wyrzucił go z żelaznéj kolei, po któréj się toczył. Dziwny człowiek! — pojmował wszystko, a nie używał niczego i wybrał sobie z rodzajów życia, najspokojniéjsze umysłowe wegetowanie. —
Rankiem jesiennym siedział August w swoim pokoju, gdy turkot zachodzącego przed ganek powozu, zwrócił jego uwagę. Złożył xiążkę powolnie, otulił się szlafrokiem i wlepił oczy we drzwi, bez niespokojności, bez ciekawości nawet; w prostém tylko zimném oczekiwaniu. Na odgłos poruszonego powolnie dzwonka, wszedł służący.
— Kto przyjechał?
— Ktoś nieznajomy, zdaleka. —
— Spytasz go wprzód, nim wyjdę i oznajmisz wedle zwyczaju, rzekł Pan August spokojnie — Służący wyszedł, i wkrótce powrócił.