Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom I.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

Zadzwonił.
— Konie do stajni, — pokoje dla Pana Stanisława w officynie — Służący zniknął.
— A teraz kochany wujaszku, daj cygaro, kiedy masz, bo od rana mi ich zabrakło i niepaliłem — rzekł Stanisław rzucając rękawiczki na stół.
Znowu dzwonek się poruszył i cygara podano.
Staś zapalił ze cztery Trabucos, póki dobrał najlepiéj ciągnące, i zaczął chodzić po sali; Pan August ciągle się w niego wpatrywał i zamyślony milczący, zdawał się dumać o dalekiéj przeszłości, czy o przyszłości może; to pewna że zapominał o swojém położeniu, i ztąd długo milczał mimowolnie.
— Co to wujaszkowi? spytał Stanisław, smutno ze mną — to ja sobie pojadę?
Pan August przerwał dumanie.
— Smutno, ale nie z twoiéj przyczyny, rzekł, myślałem o twoiéj matce, którą jedną może na świecie najlepiéj kochałem. Przypominasz mi ją Stasiu. Dobrze ześ to dumanie przerwał, bo mnie w spleen na dzień cały wprawić mogło. — No, mów że mi o sobie. —