Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom I.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ba! ba! ba! oddaj! facile à dire, Wezmę chyba jeszcze u niego drugie parę tysięcy, żeby przynajmniéj miał już za czém jeździć. — Ale śmiészny człowiek, bo to nawet nie termin!
— I nie stawił się na terminie? spytał Alfred.
— Owszem; alem mu oddać nie mógł — No a teraz już nie termin — niejestem nawet ściśle mówiąc obowiązany. Il faut que je lui fasse comprendre cela.
I wyszedł z pokoju, nucąc piosenkę —
Hrabia Alfred pozostał sam jeden z Hrabiną, która jak wprzód sparta na ręku, smutnie tęskno zamyślona, w okno poglądała.
— Co za chmurny dzień! rzekł zbliżając się — Co ci to Hrabino najdroższa?
Głos jakim te słowa wymówił, odkrywał bliskie jego stosunki z gospodynią domu, bliższe, niż się spodziéwać było można; tajemne; bo nie tym wcale głosem odzywał się przy mężu do niéj. — Widocznie oni się kochali. — miłość ta przejść musiała wiele stopni, nim nareście ostygła, i zmieniła się w nałóg bezmyślny. Alfred wyglądał na najspokojniéjszego w świe-