nemi zębami, siwemi oczyma, wystrojona w kokardy i wstęgi, usiadła tuż przy hrabiance; która tylko dygnąwszy gościom, z spuszczonemi oczyma usunęła się zaraz i wzięła jakąś robotę.
Staś spójrzał na córkę i na matkę — i matka wydała mu się, piękniejszą. Jakże nie miało tak być, gdy ta z całém życiem swojém występowała, z duszą w rozmowie, w ruchach, w uśmiéchu; tamta jak wyprostowana lalka siedziała dzierzgając robotę i nie śmiejąc oczu podnieść.
Prawie jednocześnie, otworzył szumnie drzwi i wszedł Hrabia Alfred.
I znowu prezentacja i znów na chwilę przerwana rozmowa. Widząc obcych Alfred zasiadł się zaraz i czatował tylko na zręczność okazania swojego dowcipu. A że miał niepospolitą wprawę i potrafił dowcipować, zawsze i ze wszystkiego; nie długo czekał na zręczność, puścił piérwszą racę, potém drugą, potém bez końca. Wszyscy byli odurzeni, oślepieni, Alfred uszczęśliwiony, Staś śmiał się otwarcie i szczérze, ale nie z dowcipu, tylko z dowcipującego, na czém ten nie raczył się poznać. —
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom I.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.