Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom I.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

To Pani Felixowa —
Marszałek się potężnie zmarszczył i gębę skrzywił.
Choć uciekaj! Już tylko nie widać, jak się tu zjedzie cała familja, rzekł do siebie. My Panowie, nigdy od tego ubóstwa opędzić się nie możemy. Cóż że brat, że siostra, że oni ubodzy, a ja bogaty! Bogaty, to sobie — każdy sobie! każdy sobie. Zaraz chcą żeby im pomagać, pomagać — każdy ma swoje interessa, obowiązki.
Tu razem z Panem Alojzym, weszła do pokoju, Pani Felixowa, niemłoda już kobiéta okryta perkalikowym szlafrokiem i czerwoną ogromną chustką, w czépku z żółtemi kokardami, z woreczkiem paciorkowym na ręku. Za nią wtoczyło się dwoje dzieci, dziewczynka w szlafroczku i czépeczku i chłopiec w mundurowym studenckim surduciku. Wszyscy począwszy od matki, ucałowali pokornie ręce Pana Marszałka, który ich jakiémś mruczeniem niezrozumiałém pozdrowił.
A! a! Pani Felixowéj — jakże tam! — proszę siadać — Siadaj Panie Alojzy —