Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom I.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

— No no — dość, rzekł odsuwając się Marszałek, kwaśno — już jak się słowo dało — oddam Felisia do szkół — Ale pani siostra także nie zapominaj o nim, bo to ja, bo to wam się zdaje, że ja jestem miljonowy, a ja, ja mam interessa, ja muszę żyć z ludźmi, dom otwarty — Ja co mam, to expensuję i zmagam się dla was.
Siostra i brat spójrzeli po sobie —
— A mnie myślicie mało życie kosztuje? Raz wraz Hrabiowie, Xiążęta, człowiek z niémi żyje i musi się pokazać — A edukacja Adelaidy, co saméj guwernantce płacę dwieście pięćdziesiąt dukatów! — To to wam się tak zdaje, a wy bogatsi odemnie. I westchnął.
— Ach! bracie, pomienialibyśmy się jednakże, szepnęła Pani Felixowa. A twoje dobre serce dla nas. Bóg ci nagrodzi.
— Nie bardzo się téż dla nas zmoże — pomyślał Pan Alojzy.
W tém miejscu rozmowy, piękny wiedeński koczyk Augusta, zatoczył się przed ganek.
Marszałek spójrzał, porwał dzwonek i zaczął krzyczéć.