Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom I.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dla czegóż ty jesteś w nim swobodniéjszym, ty co tyle masz życia w sobie? —
— Mniéj mnie kosztuje obejście się z ludźmi, których znam od razu i wiém, że nic z niemi będę miał do czynienia, ale tylko z ich dobrém wychowaniem — A z dobrém wychowaniem, wiém już jak się obchodzić —
— Ale w końcu to nie wystarcza.
Była godzina trzecia z południa, siadali do powozu: za chwilę stawali przed gankiem na którym tłum sług w różnofarbnych liberjach, oznajmywał licznych gości. Koczyki, karétki, wolanty, bryczki, koczobryki, dorożki krzyżowały się, mijały paląc z bata w dziedzińcu.
Służący en grande tenue, przebiegali od officyny do pałacu.
W przedpokoju stos płaszczów, salop i futer, rzędy kaloszów i berlaczy, pokazywały, że już sąsiedzi prawie wszyscy przybyli. — Na górze zastali Hrabiego, szepczącego cóś kamerdynerowi, który z serwetą na ręku słuchał spokojnie rozkazów — Weszli do salonu — damy zajmowały kanapę i fotele przy wielkim stole, w pośród nich Hrabina, strojna,