Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom II.djvu/006

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! bo téż te karty, mówiła idąc daléj i pociągając Stasia za sobą — C’est assommant — to wyraźny potop! Gdzie zajrzéć karty, o niczém nie posłyszéć prócz kart. Niech będzie dwóch grają, niech będzie cztérech grają, niech się zjedzie dwudziestu grają, jeszcze i grają a grają tylko zawsze, nieustannie — My kobiéty, wyłączone jesteśmy zupełnie z towarzystwa, bo szczęściem, fajka, cygaro, i karty, jeszcze indigenatu w naszych salonach nié mają. J tak, rzucono nas na łup starym Szambelanom, co tylko po rannéj kawie fajkę jednę palą i starym kawalerom, co raczą diabełka złożyć w ofierze, u stóp płci pięknéj. Avouez, żeśmy niebardzo szczęśliwe — Ale, czy to tylko prawda, że pan wolisz nie grać? siadając odezwała się Hrabina.
— Przynajmniej dziś, mogę przysiądz na to, żywo odparł Staś.
— Spójrz pan na salon — Już pusty — kilku niewinnnych, co się diabełka boją, zostali tylko przy nas, kilku starszych co fa-