Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom III.djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

I pociecha spłynęła na nię z nieba, tak jak spływa na wszystkich, co ucieczki szukają w modlitwie i ufność w Bogu. Łzy puściły się z oczu — ubóstwo zdało jéj się znośném, ubóstwo ślachetne, co mogło swobodnie podniéść niezmazane czoło i spójrzéć w oczy ludziom, ubóstwo bez zgryzot sumienia, bez krzywdy ludzi, ciche, spokojne, ubóstwo — Cóż stracim, pomyślała — w duchu, odrywając się od tego świata? Alboż z nim byliśmy szczęśliwi? alboż ten szał nazwać się może szczęściem? Stracim przyjaciół, co tego imienia nie warci, stosunki ciężkie i fałszu pełne, będziemy spokojni — I to dziécię niech lepiéj zostanie ubogiém, będzie szczęśliwsza, będzie poczciwsza może — O mój Boże! mój Boże! dodała zakrywając oczy rękoma — Ratuj nas i wspiéraj, dodaj nam siły i wyrwij nas z tego! Nawróć go! On niewinien, on niewié, niepojmuje co czyni —!
I modliła się tak, nie modlitwą z xiążki, nie paciérzem wyuczonym, ale sercem zbolałém i duszą pełną strapienia, a modlitwę grzésznéj Bóg przyjął zapewne.