Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom III.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

W téj chwili Staś z uśmiéchem wesołym na ustach, swobodny, szczęliwy, że ją zobaczy, wszedł do pokoju. Ale jakże się zdziwił i zatrworzył spójrzawszy na nią. — Niepotrzeba było oka kochanka, aby dostrzegło wielkiéj boleści, na twarzy Julij — rozpacz wyryta była w oczach, na ustach, na czole, w postawie bo ręce ciągle załamane, głowę miała bezsilnie spuszczoną — Na chwilę Staś pomyślał, — Ją dręczą zgryzoty, ona się swoją miłością katuje — ja jestem powodem tego — I serce mu się bolesnie ścisnęło. Ale drugi raz spójrzawszy rozpoznał innego rodzaju cierpienie, gwałtowne uderzenie jakby piorunu cięcie, dotknęło ją widocznie. Waliła się pod ciężarem upadłym na nią w téj chwili, boleść ta jeszcze była nieprzetrawiona, jeszcze się nieobróciła w krew, w myśl; jeszcze otaczała ją tylko do koła i wisiała nad nią. Niebyło to odrętwienie po długiém cierpieniu, ani wolna męka — widać raz gwałtowny, niespodziany, świéży.
— Co się stało! zawołał Staś, widzę cię tak zmienioną, tak straszliwie zmienioną, mów, na Boga — co się stało —