Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom IV.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale są, są i przyślę Hrabiemu — poprawił się Staś, niezawodnie wieczorem.
Mille merçi.
— Dużo było piéniędzy na kontraktach?
— Dosyć, ale wszyscy, składali je do banku nowo założonego —
C’est vexant, i nie można ich było dostać — nam panom?
— Z trudnością; każdy wolał bank i zupełną pewność, choć procent mniejszy.
— Do zadziwienia, jak kredyt publiczny umiéra! rzekł wzdychając Hrabia — niéma wiary!
Julja poruszyła z lekka ramionami i poprawiła się na siedzeniu. —
Hrabia spójrzał na zégarek —
— O! już bo czas na śniadanie! Adieu! do zobaczenia.
I porzucił ich samych znowu.
Staś rad był wyjść i nie mógł do tego znaléść pretextu, ciężko mu szła rozmowa, mięszał się co chwila, Hrabina nadzwyczaj była czułą, namiętną, on coraz chłodniejszy. Tylko litość wyciskała mu łzy z oczów i