koniarz, porozsiadali się na schedach wziętych w długu. Wiész że co to życie w takim rozbiorowym majątku, gdzie sąsiad potrąca sąsiada, gdzie ogród graniczy z ogrodem, dom z domem, dziedziniec z dziedzińcem, gdzie codzienny spór o kury wpadające do ogrodów o ścieżki, któremi chodzą, o bydło zajęte w szkodzie i Bóg wié o co jeszcze. To życie, jakiego trudno miéć wyobrażenie nie sprobowawszy go; nie jest to życie miasteczka, nie życie wsi spokojnéj, cóś anormalnego, dziwne go i okropnego, Wielu spokojniéjszych uciekło i wyniosło się z tąd, a wojennego ducha kollokatorowie zyskali na tém, bo pobrali w administracją, w possessje opuszczone części. Rząd dopomniał się poszlin, wielu nie było w stanie opłacić, poszły schedy w administracją i dziś Bóg święty wié tylko, co tu za nieład i na czém się to skończy.
Tam w oddaleniu widać fundum dawnego dziedzica, biédnego zrujnowanego, nieopatrznego dziecięcia; stary pałac wali się, okna otworem, drzwi otworem, dach się wali, dziedziniec porósł krzakami, w kuchni kollokatorska gorzelnia, w stajni kollokatorska
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom IV.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.