Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom IV.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

się szkody ani sposobu — Pan Regent mój sąsiad (ale nie ten co pańskie interessa prowadzi) wpędza świnie na moje pole, przez złość, umyślnie, spasa panie. Ja milczę raz, dwa. Na koniec strzelbeczkę na ramię i na polowanie. Dawajże panie polować na dziki! położyłem ich pięciu. Regent jak się dowiedział, w krzyk, w lament. A po co mi puszczasz w szkodę? powiadam — A to tego a to owego, a to nie ja, a to przypadkiem. Ale już miał do mnie ząb. Trzebaż panie ten łotr pastuch mój, zasnął i cielęta poszły w szkodę w hreczkę Regenta. Ale strzelać cieląt nie można. Zajmuje on cielęta i nie odstawia jak należało do taxy, ale trzyma zamknięte. Cielęta zdychają. Dobrze.
— Jak to dobrze?
— Zobaczysz pan posłuchaj! Ja z prośbą, jak mu panie narachuję szkody! On postawia swoją — Odtrącić. Nu — dobrze, i jeszcze mi musiał zapłacić za cielęta, jak za robocze byki. Ale już od téj pory zły coraz gorzéj na mnie. Wyjechałem ja gdzieś do sąsiada, a tu żona za mną posyła, żebym powracał, bo straszny bój z chłopami Regenta. Pędzę