Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom IV.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem idą wybory, zaczęły się uroczyście, ciągną daléj. Ale w sali, wszyscy jak za pańszczyznę, umysłem gdzieindziéj, duszą przy czém inném, ciałami tylko tutaj. Rzucają gałki nie myśląc co robią, śmieją się, witają, gadają, szydzą z siebie wzajemnie.
Wybiérają Marszałków. Jest to zwykle jedna z najuroczystszych chwil. Deputacja całego powiatu, zaprasza tego pana co się tak nadął w galowéj sukni. On się cofa, kłania i nieprzyjmuje! Dla czego? niéma czasu służyć powiatowi, bo musi służyć żonie która nie pozwoliła mu zostać urzędnikiem, gdyż chce wyjechać do Warszawy — Znowu tedy zwraca się powiat do drugiego. Ten drugi wymawia się, całuje, ściska wszystkich, dziękuje, zakłada ręce, nachyla głowę, płacze z rozczulenia, ale nie przyjmuje chlubnego wezwania współobywateli — bo interesa familijne odwołują go gdzieś w inną stronę.
Trzeci wezwany, i trzeci napróżno — zdrowie mu niepozwala, jakoż rumieniec na twarzy, świadczy, że musi miéć silną gorączkę — po obiedzie jaki zjadł niedawno i