Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom IV.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

— Stało się — rzekła Julja — to było nieuchronném, tak być musiało. Niemogłeś kochać dłużéj — żałować mnie zapóźno. Więcéj mnie żal ciebie. Chciałabym żebyś był szczęśliwy, cieszyłam się że się na cóś przydała ofiara — a teraz, tyś znowu przy mnie, przy biédnéj Julij, i u niéj szukasz pociechy! Słuchaj Stanisławie, mnie się teraz cale inaczéj wasz świat wydaje, powoli odrywa się od niego serce, dusza odlatuje i patrzy z góry. Tu nie można być szczęśliwym długo, nasze roskosze, to chwile, a życie, to męka przerywana niémi. I co za szczęście być może, gdzie niéma jutra? — Kiedy spójrzę na swoje własne życie, to widzę je teraz, jak bym się budziła nazajutrz po szumnym balu, z bólem głowy, z ściśnioném sercem i przypominała jego skrzydlate uciechy! — O! czemuż nie mogę się modlić tak jakbym chciała, oderwać się od ziemi do któréj mnie wiąże, biédne dziecko moje, siérota za życia, i grzéchy moje — Napróżno szukam pociechy w modlitwie — zapóżno — nieznałam Boga w życiu, Bóg mnie niechce znać przy zgonie.