Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 011.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

broniła, padała się nawet kawałami; barłóg, na który słomy garść litościwa ręka siostry rzuciła, starł się na proch i stęchł przejęty wodą, która się ze ścian sączyła. Włast się nie skarżył, a gdy Jarmierz ubolewał nad nim, odpowiadał mu łagodnie, że miło mu jest cierpieć dla Boga, którego wyznawał, i że ten Bóg zsyłał mu pociechę do serca.
Słysząc to Jarmierz, stawał zdumiony i przelękły, nie mógł pojąć téj siły, która się takim bolem nie wyczerpywała.
Hoża po kilkakroć do nóg padała ojcu prosząc za bratem daremnie, zawsze podejrzliwa stara, która ją szpiegowała, nadbiegła w porę ze swą kądzielą, aby ją oderwać od nóg ojcowskich, a Lubonia nowym gniewem zapalić.
Ten więzień w domu, choć do niego nikomu się zbliżyć nie było wolno, choć wspomnieć się nie godziło, truł jednak spokój i szczęście całe rodziny. Hoża chodziła zapłakana, Jarmierz chmurny, Luboń był chwilami wściekły, a stara Dobrogniewa nikomu pokoju nie dawała.
Przyjechał kto obcy, kłamać było potrzeba i udawać swobodę, a lękać się zawsze, aby ten upór sromotny, ojca upokarzający, się nie wydał.
Jarmierz myślał o jakimś ratunku i nie widział żadnego. Chciał dopomódz do uwolnienia Włastowi, lecz zdradaby się wydała i stary Luboń nigdyby mu jéj nie przebaczył, a on w oczy